Nazywam się Vanir i choć dziś, dzięki boskiej urodzie i nienagannym manierom, mogę uchodzić za potomka magnatów lub możnowładców, to nigdy nie poznałem swojego prawdziwego pochodzenia. Moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają czasów spędzonych za kamiennymi murami nadmorskiego klasztoru, w którym wychowywałem się od najwcześniejszego dzieciństwa. Moi rodzice, kimkolwiek byli, porzucili mnie na progu świątyni, a poczciwi mnisi uznali to za dobry omen i przyjęli mnie pod swój dach. W końcu w moich żyłach płynie niebiańska krew - a to rzadkość w krainie, w której przyszło mi dorastać.
Tak więc już od najmłodszych lat starano się wpoić mi ideały skromności, powściągliwości i oddania bogom. Długie godziny spędzane na modlitwie, ślęczeniu nad zakurzonymi księgami czy wyśpiewywaniu pochwalnych psalmów nie były jednak tym, o czym naprawdę marzyłem. Pragnąłem wolności — chciałem się bawić, cieszyć życiem i być naprawdę wolny. Nie wyobrażałem sobie, by tak jak moi wychowawcy spędzić resztę życia zamknięty wśród kamiennych murów, surowych komnat i rozpadających się tomiszczy. Dlatego musiałem przejąć kontrolę nad własną edukacją i dzięki odrobinie kreatywności oraz podstępu opanowałem fach, który znacznie lepiej odpowiadał stylowi życia, jaki dla siebie zaplanowałem. Tak oto, po wielu latach ćwiczeń na niczego niepodejrzewających mnichach i przypadkowych podróżnych odwiedzających klasztor, kradzież kieszonkowa, oszustwo i fałszerstwo stały się dziedzinami, w których nabrałem całkiem przyzwoitej wprawy. Dodatkowo, lekcje dyplomacji - jedyne, podczas których nie zasypiałem - wrodzona umiejętność czytania ludzi oraz częste publiczne wystąpienia w trakcie wizyt ważniejszych oficjeli dopełniły mojego wykształcenia, dając mi dostęp do naprawdę szerokiego wachlarza możliwości.
Gdy nauczyłem się wszystkiego, na czym mi zależało, w noc moich szesnastych urodzin ukradkiem opuściłem klasztor, zabierając przy okazji garść kosztowności, która mnichom nie zrobiła różnicy, a mnie była niezbędna, by rozpocząć nowe życie. Od tamtej pory błąkałem się po świecie, poszukując coraz to nowych sposobów na doświadczanie wygody, luksusu i pomnażanie majątku. Żyłem wśród bardów i cyrkowców, bawiłem się na dworach magnatów i książąt, uwodziłem kobiety zarówno ze szlachty, jak i z gminu, a od czasu do czasu również co bogatszych i bardziej urodziwych mężczyzn.
Nie zawsze wszystko szło gładko, ale po ponad dekadzie wałęsania się po świecie, trafiłem wreszcie na elfi dwór, gdzie poznałem księżniczkę tak piękną i bogatą, jak naiwną. Postanowiłem więc w końcu się ustatkować i zaznać prawdziwie luksusowego życia, pozbawionego trosk i znojów zwyczajnej egzystencji. Mój doskonały plan przebiegał bez większych przeszkód. Po tygodniach zalotów, kosztownych prezentów, perfumowanych liścików i niewinnych pocałunków, nadeszła wreszcie noc naszej ostatecznej schadzki. Ale gdy wreszcie wyciągnąłem z kieszeni wspaniały pierścionek zaręczynowy, okazało się, że jednak nie wziąłem pod uwagę wszystkich okoliczności… Elfi król - niech będzie przeklęty! - był przeciwny naszemu małżeństwu, a księżniczka, zamiast z nim porozmawiać, przekonać go, postanowiła, że po prostu uciekniemy razem z kraju, a potem będziemy żyć długo i szczęśliwie jako prości, kochający się ludzie.
Tragedia! Kto w ogóle wymyśla takie rzeczy? Naczytała się romansideł, czy co!?
W jednej chwili wylegiwałem się na aksamitnym kocu pod rozgwieżdżonym niebem, z rozpaloną kochanką w ramionach. W następnej - galopowałem na złamanie karku, z moją niedoszłą żoną u boku, uciekając przed królewską łowczynią. Kilka dni w siodle - we dwoje na jednym koniu, bez kąpieli, wina ani porządnego jedzenia... Myślałem, że umrę!
Elfia wiedźma dopadła nas opodal ściany gęstego lasu. Pognałem dalej, zrzucając kochankę z siodła i puszczając jej oczko na pożegnanie - bez niej koń mógł biec znacznie szybciej. Zwierzę nie było jednak w stanie długo przedzierać się przez gęstwinę krzewów i splątanych korzeni. Zsiadłem więc i zacząłem uciekać o własnych nogach.
Łowczyni dogoniła mnie na brzegu niewielkiego leśnego jeziora. Skoczyłem w toń, licząc że stanie się cud - ale ta cholera ruszyła za mną! Gdy już czułem jej zimne dłonie zaciskające się na mojej szyi, nagle targnęło nami ostre szarpnięcie, a świat zawirował mi przed oczami. Kiedy się ocknąłem, nie byliśmy już w znanym lesie. Zamiast tego znajdowaliśmy się na brzegu podobnego jeziora, w ponurym, zatęchłym mateczniku, pełnym poczerniałych drzew o poskręcanych gałęziach i brunatnym listowiu. Niebo spowijała gęsta osnowa chmur, niemal całkowicie przysłaniając zachodzące słońce. Z każdą chwilą stawało się coraz bardziej jasne, że nie byliśmy już w lasach otaczających Grayhawk…