Vanir

Vanir (a.k.a. Wybraniec Hadala)

W poprzednim życiu może i nawykłem ani do trudów, ale na pewno nie do ciągłych niebezpieczeństw, które czekały na mnie w tym przeklętym miejscu. Nie wiem jak się tu znalazłem, ale gdy tajemnicza istota zaoferowała mi magiczna moc wiedziałem dokładnie co z nią zrobię. Wykorzystując swoją wrodzoną charyzmę, fizyczne piękno i nowo pozyskaną magię stworzę kult oddanych zwolenników, którzy na powrót sprowadzą luksus i wygodę do mojego życia. Będę piął się w hierarchii tego świata aż stanę na samym szczycie lub uwolnię się z tego piekła...

Physical Description

General Physical Condition

Vanir ma szczupłą, lecz proporcjonalnie zbudowaną sylwetkę o subtelnie wyrzeźbionych mięśniach, świadczących o jego zręczności i lekkości ruchów. Nie jest wojownikiem ani atletą, ale jego ciało zostało ukształtowane przez życie pełne nieustannego ruchu, ucieczek, tańca i finezyjnych sztuczek wymagających gibkości i precyzji. Jego postura emanuje pewnością siebie i nonszalancją – swobodnie przechodzi od pełnej gracji elegancji do luźnej, niemal bezczelnej postawy.

Body Features

Jego skóra przypomina marmur – nieskazitelnie gładka, jasna i przeplatana złotymi żyłkami, które wydają się delikatnie połyskiwać w świetle dnia. Złociste linie układają się w subtelne, niemal organiczne wzory, biegnące wzdłuż jego ramion, dłoni i pleców.

Facial Features

Jego twarz to połączenie delikatnych, arystokratycznych rysów z subtelną, niemal nieludzką perfekcją. Wysokie kości policzkowe, idealnie wyrzeźbiona linia szczęki i lekko uniesione brwi nadają mu wyraz zarówno dostojeństwa, jak i figlarnej chytrości. Jego pełne, zawsze lekko uśmiechnięte usta zdają się wiecznie gotowe do rzucenia ironicznego komentarza lub czułego szeptu, zależnie od sytuacji.

Identifying Characteristics

Złote oczy, nie tylko wyróżniające się z pośród tłumu, ale sprawiające, że trudno oderwać od nich wzrok.

Apparel & Accessories

Vanir ubiera się w sposób podkreślający zarówno jego charyzmę, jak i arystokratyczne zapędy. Wybiera bogato zdobione kamizele, często haftowane złotą nicią, dopasowane spodnie i lekkie koszule z jedwabiu lub cienkiego lnu. Jego ubrania zawsze są stylowe, ale nigdy przesadnie ciężkie, gdyż ceni on sobie wygodę i swobodę ruchów.

Mental characteristics

Personal history

Jego historia, choć pełna luk i sprzeczności, była opowiadana na tysiące sposobów. Jedni mówili o nim jako o wybrańcu bogów, inni jak o diable odzianym w złoto, który zwodził naiwnych pięknymi słowami i jeszcze piękniejszym uśmiechem.

Jego pochodzenie pozostawało tajemnicą, nawet dla niego samego. Znaleziony jako niemowlę u progu nadmorskiego klasztoru, został wychowany przez mnichów, którzy dostrzegli w nim znak boskiej obecności. Złote oczy, marmurowa skóra przecięta świetlistymi żyłkami – z pewnością nie był zwyczajnym dzieckiem. Mnisi wpoili mu surową dyscyplinę, ucząc pokory, wiary i skromności. Ale Vanir nigdy nie miał zamiaru żyć w cieniu kadzidła i świętych ksiąg.

Już jako chłopiec wykazywał się niezwykłą bystrością i niezaprzeczalnym urokiem. To, czego nie mógł zdobyć siłą, brał słowem. W mroku klasztornych korytarzy nauczył się sztuki perswazji, manipulacji i drobnych kradzieży. W wieku szesnastu lat, nie czekając na błogosławieństwo swych opiekunów, zniknął w noc ciemniejszą niż jego sumienie, zabierając ze sobą kilka sakiewek złota i bogato zdobione relikwie, których wartość miała zapewnić mu nowy start.

Od tamtej pory Vanir nie miał stałego domu – żył tam, gdzie było mu wygodnie, przemykając między karawanami cyrkowców, bardami i dworami możnych. Był mistrzem intryg, królem balów maskowych i cieniem, który nigdy nie pozostawał w jednym miejscu zbyt długo. Umiał odnaleźć się wszędzie – od najbiedniejszych slumsów po sale tronowe. Uwodził i oszukiwał, składał fałszywe obietnice i równie szybko znikał, gdy sytuacja stawała się zbyt niebezpieczna.

Mimo licznych przygód, prawdziwa tragedia nadeszła dopiero wtedy, gdy spotkał ją – księżniczkę równie piękną, co naiwną. Była jego największym dziełem, klejnotem w koronie jego intryg. Tygodniami snuł wokół niej pajęczynę kłamstw, aż w końcu przyjęła jego zaręczyny. W noc, która miała przypieczętować jego triumf, Vanir czuł się panem własnego losu.

A potem wszystko się spieszyło...

Personality Characteristics

Motivation

Vanir kieruje się przede wszystkim pragnieniem wolności, bogactwa i kontroli nad własnym losem. Uciekając z klasztoru, zostawił za sobą wszelkie kajdany obowiązków i narzuconych wartości, ale jego podróż nigdy się nie skończyła – zawsze szukał czegoś więcej.

Hadar dał mu moc, ale nie klucz do wolności. Vanir wciąż szuka sposobu, by wrócić do świata, który zna.

Vanir nigdy nie zadowala się drobnymi oszustwami, zawsze dąży do tego, by wejść na szczyt. Nie wierzy w fatum, lecz w to, że każde przeznaczenie można oszukać, jeśli zna się odpowiednie sztuczki.

Likes & Dislikes

Uwielbia luksus i bogactwo – jedwab, dobre wino, kosztowne tkaniny, egzotyczne zapachy. Życie w biedzie jest dla niego nie do zniesienia.

Nie znosi klatki – dosłowne i w przenośni – nie znosi tego co próbuje go ograniczać.

Virtues & Personality perks

Charyzmatyczny i elokwentny – potrafi odnaleźć się w każdym towarzystwie, od szlachty po ulicznych złodziei.

Wybitnie przebiegły – rzadko działa impulsywnie, a jego plany są pełne ukrytych haczyków.

Vices & Personality flaws

Narcyzm i egoizm – zawsze uważa, że jego plan jest najlepszy, a jego los ważniejszy niż los innych.

Przekonanie o własnej nieomylności – często ignoruje ostrzeżenia i nie zauważa momentu, w którym jego intrygi zaczynają się walić.

Personality Quirks

Nie jest wstanie wytrzymać dwóch dni bez kąpieli.

Social

Religious Views

Vanir nigdy nie był osobą religijną w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Wychowany w klasztorze, od najmłodszych lat był otoczony doktryną skromności, wiary i służby bogom, lecz nigdy nie czuł do nich prawdziwego oddania. Widział religię jako narzędzie – środek do kontrolowania tłumu, narzucania zasad i trzymania ludzi w ryzach.

Jego relacja z bogami zawsze była pełna sceptycyzmu – nie wierzył w ich bezinteresowną dobroć ani w absolutne przeznaczenie. Dla niego świat był grą, w której bogowie byli po prostu kolejnymi graczami, zdolnymi do manipulacji, podobnie jak śmiertelnicy.

Social Aptitude

Vanir to urodzony manipulator i kameleon społeczny. Potrafi dostosować się do każdego towarzystwa – w jednej chwili może być szarmanckim arystokratą, w następnej dowcipnym bardem lub pokornym kapłanem. Jego niezwykła zdolność do czytania ludzi pozwala mu odgadywać ich motywacje i dopasowywać do nich swoją osobowość.

Jest niezwykle charyzmatyczny, a jego złote oczy i aura tajemniczości sprawiają, że ludzie mimowolnie mu ufają. Potrafi oczarować rozmówców, manipulować ich emocjami i sprawić, by robili dokładnie to, czego od nich oczekuje.

Wybraniec tajemniczego bóstwa, niestroniący od luksusów i wygód, który stara się wspiąć po drabinie społecznej hierarchii.

Current Location
Gotha
View Character Profile
Alignment
Praworządny Zły
Age
32
Children
Gender
Mężczyzna
Eyes
Złote
Hair
Długie, pofalowane i złote
Skin Tone/Pigmentation
Marmurowa, poprzecinana złotymi żyłkami
Height
176 cm
Weight
72 kg
Quotes & Catchphrases

"Prawda to pojęcie względne. Liczy się tylko to, w co ludzie chcą wierzyć."

"Każdy ma swoją cenę. Nie zastanawiam się, czy ją znajdę – tylko jak nisko mogę ją zbić."

Zasłużony Odpoczynek
Dzień 75

Gdy tylko wróciłem do Gothy, padłem na łóżko jak kłoda. Zasnąłem szybciej, niż zdążyłem zdjąć buty. W nocy nawiedziły mnie jakieś koszmary, ale niewiele z nich pamiętam - wiem tylko, że gdy się obudziłem, byłem jeszcze bardziej roztrzęsiony niż wcześniej. Myśli tłukły się po głowie od momentu, gdy opuściliśmy las. Zdrada Hadara, dziwaczne intrygi tych mackowatych ścierw, pojawienie się prawdziwego Hadala… Zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko nie dzieje się tylko w moim popapranym umyśle. A wieść, że miasto może być pełne doppelgangerów, którzy czytają w myślach i czekają na okazję, by mnie dopaść? Cóż, nie poprawiała mojego nastroju. Co gorsza, kiedy próbowałem rzucić znane mi zaklęcia, coś było nie tak. Magia, którą znałem, jakby słabła, a w zamian czułem… coś nowego. Coś obcego. Cały dzień spędziłem więc w domu. Zaryglowałem drzwi, zabarykadowałem wrota kaplicy, pozasłaniałem szczelnie wszystkie okna na parterze - mimo podmurówki wolałem nie kusić losu. Wierni, którzy próbowali się dostać do środka, usłyszeli tyle o boskim gniewie, że pewnie będą śnili o nim do końca życia. Sam topiłem resztki rozsądku w winie. Butelka za butelką. Jeszcze chwila i sam przestanę odróżniać paranoję od rzeczywistości… Potrzebowałem luksusu. I to szybko. Kupiłem sobie porządną balię, taką, w której wreszcie można się normalnie wykąpać, a nie tylko ochlapać jak bezdomny pod studnią. Do tego spory zapas dobrego jedzenia i wina. I mówiąc spory, mam na myśli naprawdę spory. Zaszyłem się w domu i postanowiłem się zrelaksować. Zero bóstw. Zero kultów. Zero ilithidów i ich mackowatych spisków. Żadnych przygód. Żadnych cudów. Tylko ja, gorąca kąpiel i leżenie do góry brzuchem. Tak minął mi pierwszy tydzień. Ale po czasie zaczęło mi się robić... dziwnie. Rozmawiałem trochę ze swoim chowańcem, ale partner do konwersacji to z niego taki jak z smoczej dupy trąba. Przez chwilę rozważałem, żeby zaprosić towarzyszy, ale… po tym, jak zostawili mnie tam, w tej ciemności? Jeszcze nie byłem gotowy na ich widok. To było pierwszy raz, kiedy naprawdę otarłem się o śmierć, kiedy czułem, jak blisko byłem zasilenia jeziora animy. Wstrząsnęło mną to bardziej, niż chciałem to przed sobą przyznać. Wtedy uderzyło mnie coś innego. Tak naprawdę nikogo tu nie znam. Nikogo, komu mógłbym zaufać. Nikogo poza Yvonell. Jedynej osobie w tym przeklętym mieście, która choć trochę jest do mnie podobna. Która nie boi się naginać zasad, jeśli tylko widzi w tym korzyść. Z takimi jak ona przynajmniej wiadomo, na czym się stoi. Stwierdziłem, że może z nią będę w stanie porozmawiać. W końcu tylko oszust zrozumie drugiego oszusta. Zebrałem się i poszedłem do niej…

W Potrzasku
Dzień 68

Nad jeziorem czekała na nas armia stworów Hadara w towarzystwie oddziału ekspedycyjnego Vortarixa – skubańcy zdążyli się już zaprzyjaźnić. Myślałem, że uda mi się przejąć kontrolę nad istotami Hadara – zdradził jednak naszą pozycję, przez co musieliśmy ratować się ucieczką. Biegłem ile sił w nogach, by tylko nie zostać w tyle. Gdy wydawało się, że wreszcie oddalamy się od ścigającej nas bandy potworów, z nieba zleciał dziwaczny gnom, dosiadający czegoś, co wyglądało jak lewitujący płaszcz z wielką paszczą. W tym samym momencie dwa mackowate stwory porwały Veksandera i Train, unosząc ich w kierunku jeziora. Przeciwnik przedstawił się jako „prawdziwy” wybraniec Hadara – jak takie łysawe gówno mogło nazywać się czyimkolwiek wybrańcem!? Rzuciliśmy się do walki, w której prawie straciliśmy Jarika. Wybraniec i jego płaszcz polegli, choć jakaś gigantyczna dłoń w ostatniej chwili wciągnęła gnoma w otchłań szczeliny – a niech się nim nażre! W walce pomógł nam ten sam elfi zabójca, który jeszcze wczoraj planował skrócić mnie o głowę. Krzyknął tylko, że zna bezpieczne miejsce, i kazał nam za sobą podążać. Z braku alternatywy, i za namową Anvary, postanowiłem się zgodzić – nie miałem siły myśleć, ogarniała mnie panika. Ruszyliśmy na złamanie karku, mijając kolejne pnie drzew. W końcu dotarliśmy do niewielkiego wąwozu i zsunęliśmy się w dół po jego skarpie. Słysząc nadlatujące dziwactwa, skryliśmy się w korzeniach wielkiego drzewa. Tam wreszcie straciłem nad sobą kontrolę – zacząłem się trząść, a moje serce ogarnął lęk. Czy to ja sprowadziłem Hadara do tego świata? Czy ja właśnie wywołałem apokalipsę? Nie! Niemożliwe! To nie może być prawda! Z odrętwienia wyrwała mnie Anvara – cios w policzek okazał się skuteczny, choć nie przypadł mi do gustu. Mój niedoszły zabójca opowiedział nam o nietypowym zleceniu, które dostał od Evansa – miał odzyskać notatki Alistara. Ponoć ukradł je sobowtór Gravisa, a ścigał go prawdziwy Gravis. Rzeczywiście, ciało zabitego maga leżało teraz na środku wąwozu, a od niego prowadziły ślady w głąb lasu. Mój chowaniec potwierdził niestety, że na razie nie będziemy w stanie wrócić do Gothy – armia stworów Hadara czekała na nas przy jedynej dostępnej ścieżce. Ruszyliśmy więc tropem fałszywego Gravisa... W ten sposób dotarliśmy do dziwacznego domku na drzewie, z którego okna spoglądała na nas para parszywych, parchatych dzieciaków. W przebłysku geniuszu użyłem moich wyjątkowych zdolności i przemieniłem się w starą, surową babuszkę – nic tak nie budzi respektu dzieci jak zdenerwowana seniorka. Dzięki mojemu fortelowi dzieci tańczyły jak im zagrałem – po chwili siedziały potulnie i wyjawiły nam wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. W domku mieszkała wiedźma, niejaka Yaga, która schwytała podejrzaną istotę i ruszyła do lasu, by przegonić pozostałe – na razie jednak nie wróciła. W drugim pokoju odnaleźliśmy klatkę, w której siedziała kelnerka Faris. Znów zmieniłem kształt, tym razem przybierając postać Fidlestyksa. Faris dała się nabrać, ale wciąż było w niej coś dziwnego, obcego… Thalendil i Anvara zasypali ją gradem pytań, próbując wysondować jej umysł z pomocą magii. W pomieszczeniu prócz klatki znajdowało się także dziwaczne urządzenie przypominające mocno przerobiony ekstraktor animy. Gdy nasz zabójca przyłożył urządzenie do głowy Faris, by sprawdzić, czy boi się srebra, wydarzyło się coś niezwykłego. Czarna mgła spowiła nas nagle i znaleźliśmy się w dziwnym, ciemnym miejscu. Otaczały nas dziesiątki, jeśli nie setki, błąkających się postaci. Gdy jedna z nich dotknęła Jarika, ten przejął jej wspomnienia – okazało się, że jesteśmy w swoistym repozytorium pamięci, które pozwalało zmiennokształtnemu skutecznie odgrywać mieszkańców miasta. Była tam nawet moja reprezentacja. Skrzywiłem się – na świecie jest miejsce tylko dla jednego mnie – nie znoszę konkurencji. Wtedy wpadłem na genialny pomysł – zacząłem strzelać wiązkami magii na prawo i lewo, anihilując fałszywe byty. Towarzysze, zwłaszcza Thalendil, próbowali mnie powstrzymać, ale co oni tam wiedzieli – nie zamierzałem dobrowolnie fundować sobie prania mózgu. Gdy ostatni sobowtór zniknął, obudziliśmy się w chatce, a sobowtór Faris leżał martwy. Udało nam się ustalić, że główne siły ekspedycji Vortarixa obozowały nad jeziorem – tam też musiały znajdować się notatki Alistara i tam prawdopodobnie była przetrzymywana Yaga. Odpoczęliśmy nieco w chatce, a dzieci pozwoliły nam zabrać Puszka – swojego szlamowatego psa obronnego. By to zrobić, Jarik musiał wypić paskudną miksturę, która tymczasowo uczyniła go półwiedźmą. Swoją drogą dowiedziałem się wtedy, że Jarik wywodzi się z rodziny królewskiej i jest księciem jakiegoś dalekiego krasnoludzkiego królestwa – od razu przykuło to moją uwagę. Mógłby powiedzieć wcześniej, wtedy byłbym dla niego milszy... Gdy dotarliśmy nad jezioro, przypuszczenia się potwierdziły – dowodzący ilithid przepisywał właśnie notatki Alistara, a wiedźma była spętana w klatce. Z namiotu dochodziły stłumione jęki naszych uprowadzonych towarzyszy. Na szczęście mieliśmy plan. Dzięki mojemu zaklęciu zrzuciliśmy Puszka prosto na łeb łupieżcy. Walka trwała długo i była zacięta – ten mackowaty skurwiel miał na sobie tarczę, która przenosiła obrażenia na jego podwładnych. Jarik prawie zginąłby, gdyby nie nasz zabójca. W ostatniej chwili użył tego dziwnego urządzenia, które znaleźliśmy wcześniej, i znów wytworzył dziwną mgłę, która spowiła pole bitwy. Tym razem pozostałem na zewnątrz, ale po chwili namysłu, razem z Thalendilem, postanowiłem wkroczyć do środka. Wnętrze tego umysłu nie przypominało iluzji sobowtóra – tutaj znajdował się istny labirynt pułapek i złowrogich cieni. Na środku leżała nieprzytomna Faris. Przez chwilę rozważałem, czy zabicie jej nie uwolniłoby nas z koszmaru. Niestety zamyśliłem się, a po chwili byłem już otoczony przez armię cieni. Moi towarzysze uciekli... Przez pierwsze sekundy nie wiedziałem, co się dzieje. Zostawili mnie! W tym miejscu, na pastwę cieni wysysających życie! Tyle razy ratowałem im tyłki! Tyle razy otwierałem drzwi, których sami nigdy by nie przekroczyli! A oni tak mi się odwdzięczają!? Banda łajdaków! Już ja im pokażę... W tej chwili przeszył mnie lodowaty spazm, a serce zamarło. A co, jeśli się stąd nie wydostanę? A co, jeśli tu umrę? Ogarnęło mnie uczucie, którego nie znałem – nie strach, nie panika – absolutna rozpacz. Ja nie chcę umierać! Jestem na to zbyt młody! Zbyt piękny! Wtedy sobie przypomniałem... Mojego dziecięcego towarzysza, tego rzekomego anioła. Chyba po raz pierwszy w życiu złożyłem ręce do modlitwy. Już nigdy nikogo nie wykorzystam! Zmienię się! Zrobię, co zechcesz, tylko mnie uratuj! – szlochałem i krzyczałem. I wtedy stał się cud. Stanął przede mną anioł – prawdziwy, pierdolony anioł! Przedstawił się jako Hadal – nie wiem, co to miało znaczyć, ale w tamtej chwili byłem gotów zaakceptować wszystko. Objął mnie potężnymi ramionami i zabrał z powrotem na zewnątrz, nad przeklęte jezioro. Ale ważne było jedno – żyłem! Nie wiem jak, ale się udało. Dostałem drugą szansę. Resztę wyprawy pamiętam jak przez mgłę. Snując się za towarzyszami, nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. Oddanie dziennika zabójcy, pożegnanie z wiedźmą, powrót do Gothy – wszystko wydawało się jak bardzo realistyczny sen. Gdy wreszcie przekroczyłem próg mojego domu, padłem na łóżko. W tamtym momencie chciałem tylko jedno – zasnąć...

Przemyślenia o Naturze Istnienia
Dzień 67

Przez te wszystkie popieprzone rzeczy, które się wydarzyły z jakiegoś powodu zacząłem znowu myśleć o przeszłości, o moim dzieciństwie. Wcześniej starałem się wymazać ten przykry okres z pamięci, ale teraz, z jakiegoś powodu te wspomnienia zaczynają wracać… Wciąż pamiętam go jak przez mgłę, czas spędzony w klasztorze, wśród mnichów. Czas o którym tak bardzo próbowałem zapomnieć. Dlaczego właściwie uciekłem? Pamiętam, że wtedy - kiedy byłem jeszcze bardzo mały - miałem kogoś na kształt zmyślonego przyjaciela. Pamiętam, że bawiliśmy się razem, a on mówił mi różne rzeczy. Mówił, że jestem wyjątkowy. Że zostałem przeznaczony do ważnego celu. Że nie muszę się bać bo nigdy nie będę sam. Że on zawsze będzie przy mnie. Nie pamiętam… Nie pamiętam jego imienia… Pewnego dnia mnisi zapytali z kim się bawię - odpowiedziałem, że z moim przyjacielem. Ich twarze pojaśniały, zaczęli dopytywać. Odpowiadałem. Wtedy oni uśmiechnęli się i zaczęli wznosić ręce ku niebu… Potem zaprowadzili mnie do komnaty. Otoczyli mnie i o czymś rozprawiali. Podnosili ręce i rzucali jakieś zaklęcia. W końcu podszedł do mnie przeor, położył mi rękę na głowie - uśmiechał się. Powiedział mi, że mam wielki dar, że mój przyjaciel to anioł. Nie rozumiałem tego wtedy. Nie rozumiem i dziś. Wtedy wszystko się zmieniło. Czasu na zabawę było coraz mniej. Coraz więcej nauki, coraz więcej obowiązków. Ciągłe lekcje, ciągłe reprymendy, ciągła praca, praca, praca… Nie podobało mi się takie życie. Ja tylko chciałem się bawić ze swoim przyjacielem… Pamiętam rosnącą we mnie złość, frustrację, rozpacz… Przyjaciel przychodził coraz rzadziej. W końcu w ogóle przestałem go słyszeć, ale mnisi nie przestawali. Kazali mi się więcej uczyć, więcej modlić. Samotność. Czułem się taki samotny. Przyjaciel przestał się do mnie odzywać, mnisi nie słuchali. Właśnie wtedy… Tak, wtedy postanowiłem, że ucieknę. Że odbiorę stracone lata z nawiązką. Tam za murami będę się mógł wreszcie bawić… Lata mijały, a ja wciąż byłem samotny. Stało się to dla mnie taką normą. W końcu przestałem to nawet zauważać. Wykorzystywałem i odtrącałem każdego kto okazał mi jakiekolwiek uczucie. Przecież na to zasługiwali - byli słabi, naiwni. Towarzysze są tylko środkiem do osiągnięcia celu. Laleczkami. Pionkami, które można na koniec wyrzucić, poświęcić… To przecież było oczywiste. Albo oni, albo ja! A jednak kiedy powiedziałem prawdę o Hadalu, kiedy po raz pierwszy od nie wiem jak dawna nie musiałem kłamać - poczułem się dobrze... Nawet mimo tego, że zrobiłem to z czystego pragmatyzmu. Czułem się dobrze. Bardzo dobrze! Tak jakby jakiś wielki ciężar spadł mi z serca… Jakbym wreszcie mógł komuś zaufać… O czym ja kurwa właściwie myśle!? Nic się nie zmieniło! Albo wespnę się po trupach na szczyt, albo Hadar zeżre moją duszę! Nie ma miejsca na sentymenty! Nie ma miejsca na jakąś pierdoloną przyjaźń i bieganie wokół ogniska trzymając się za ręce… Czuję, że tracę kontrolę! Jestem w potrzasku! Tonę! Wszystko dzieje się za szybko! Jeśli tak dalej pójdzie Hadard dostanie to czego chcę zanim będę gotowy - a wtedy będzie po mnie… Powinienem myśleć jak się wyrwać! Jak odwrócić sytuację na swoją korzyść! Jak znów być na górzę! Powinienem… - tylko kurwa dlaczego nie mogę przestać myśleć o pierdolonej przeszłości!? Dlaczego nie mogę przestać myśleć, że to nie ON przestał mówić, tylko to JA przestałem go słuchać…

Rytuał
Dzień 66

Ostatnie tygodnie spędziłem na przearanżowaniu mojego nowego domu – wymieniłem trochę mebli na bardziej wygodne i przerobiłem stary magazyn na klimatyczną kaplicę ku czci Hadala. Na razie nie ruszałem biblioteki, piwnica również pozostała bez zmian. Wreszcie wszystko było gotowe na kolejny rytuał odesłania. Już wkrótce moje niewielkie stadko wiernych miało się znacząco powiększyć – a przynajmniej tak mi się wydawało... Gdy wierni zebrali się w mojej nowej kaplicy, a wybraniec został „odesłany”, Gothą targnęły wstrząsy, a niebo rozdarło się tajemniczym pęknięciem, przez które wdzierała się bezkresna, kosmiczna pustka. Próbowałem zachować zimną krew i ogłosiłem, że koniec naszej niewoli jest bliski, ale w rzeczywistości nie miałem pojęcia, co się stało. Hadar milczał, a ja czułem coraz większy niepokój. Co gorsza, zamiast zabrać go w jakiś subtelny sposób, ten bezużyteczny głodomór po prostu go zdezintegrował! I jak ja mam to teraz wytłumaczyć wszystkim wyznawcom? Dobrze, że ta wyrwa na razie skutecznie odwróciła ich uwagę... Postanowiłem się uspokoić przy lampce wina razem z resztą towarzyszy. Gdy kończyłem pierwszy kieliszek, usłyszałem pukanie do drzwi – za nimi stał Ogar w towarzystwie dwóch strażników. Oskarżył mnie o zabójstwo Yvonell i przybył, by zabrać mnie do więzienia. Mimo protestów moich towarzyszy, z Anvarą na czele – tego się akurat nie spodziewałem – zostałem zakuty w kajdany i wyprowadzony na ulicę. Postanowiłem nie stawiać oporu – w końcu wkrótce miałem zostać zbawcą Gothy, musiałem więc zachować godność. Na szczęście, dzięki interwencji Thalendila, zamiast trafić do miejskiego lochu zostałem zabrany do wieży Niebieskich Magów. Tam wreszcie miałem okazję porozmawiać z ich przywódcą, Alistarem. Niestety, mag przejrzał mnie od razu – a raczej od razu zrozumiał moje powiązanie z Hadarem. Czułem, że nawet najbardziej wyszukane oszustwo nic nie da, musiałem odczekać i zmienić taktykę. Pieprzony Hadar – gdyby wysłuchał moich próśb, mógłby bez problemu pożywiać się niekończącym się strumieniem mieszkańców Gothy. Ale nie – ten idiota musiał zrobić to po swojemu! Nie tak się, kurwa, umawialiśmy! Już ja dopilnuję, żeby chodził głodny, skurwiel... Magowie przydzielili nam wygodną komnatę, a Gravis miał zapewnić nam wszystko, czego potrzebowaliśmy. Siedząc wygodnie w fotelu, popijając herbatę i patrząc na skrzące się płomienie w kominku, usłyszałem dźwięk dobywanego sztyletu za plecami. Anvara błyskawicznie naciągnęła cięciwę i wymierzyła w napastnika – był to zakapturzony elf, kolejny zabójca. Od razu było widać, że Anvara go zna. Łowczyni rozproszyła go rozmową, a ja nie czekałem – obezwładniłem go magią. Gdy skurwiel leżał na ziemi, związaliśmy go, ale odturlał się, gdy próbowałem dźgnąć go jego własnym nożem. Okazało się, że morderca był kolejnym wysłannikiem elfiego króla – mojego niedoszłego teścia. Ostatecznie udało mu się uciec, ale najwyraźniej na razie dał sobie spokój, dowiedziawszy się, że z Gothy nie tak łatwo się wydostać. Wkrótce do wieży powróciła część naszej grupy i przekazała nam, że podczas „pożegnania” Yvonell udało się ustalić, że diablica wciąż żyje – choć była pod wpływem silnej trucizny paraliżującej. Mimo mojego sprzeciwu, po chwili siedzieliśmy już w karocy Veksanera, kierując się w stronę katedry Nerulla. Na miejscu moi towarzysze postanowili zatrzymać pochód pogrzebowy – oni naprawdę powariowali! Ja wolałem nie wychylać się z powozu. Jakimś cudem udało im się dostać do trumny. Wtedy na przód wysunął się Jarik. Krasnolud, z pomocą swoich bogobojnych mocy, zdołał zniwelować truciznę krążącą w jej żyłach. Yvonell otworzyła oczy, a rozradowany tłum porwał Jarika, obwołując go wybrańcem bogów. Tymczasem mnie udało się niepostrzeżenie opuścić karocę i wślizgnąć w wąskie uliczki Gothy. Zdołowany i przybity ostatnimi wydarzeniami postanowiłem wrócić do domu, wypić butelkę wina jednym haustem i po prostu zasnąć. Po drodze natrafiłem jednak na coś niezwykłego – na bruku, dokładnie na mojej ścieżce, leżał kawałek lustra, które nie odbijało otaczającego świata. Zamiast tego mogłem przysiąc, że widziałem w nim wnętrze jaskini, czyjeś oko… i chyba słyszałem obcy, niski głos. Targany dziwnym przeczuciem postanowiłem zmienić kierunek i udać się do karczmy Fidlestyksa. Na miejscu zastałem otoczonego tłumem i mocno już podpitego Jarika, niewielką grupę wyznawców Hadala, a także – o dziwo – całą i zdrową Faris. Choć mógłbym przysiąc, że było w niej coś obcego, coś niepokojącego… Postanowiłem pogodzić się z losem i dołączyć do bawiącego się Jarika. Tymczasem moi wyznawcy rozproszyli się w tłumie, by głosić dobrą nowinę, upewniając się, że wszyscy usłyszą o dłoni Hadala, która z pewnością miała swój udział w cudzie. W końcu, wraz z Jarikiem, postanowiliśmy wrócić do wieży Niebieskich Magów. Robiło się późno, a musieliśmy omówić sytuację ze szczeliną w rzeczywistości. Gdy weszliśmy w znajomą uliczkę, ujrzałem coś, co na moment zmroziło mi krew w żyłach. Po ścianach wieży wspinał się rój dziwacznych, półprzezroczystych stworów. Ruszyliśmy do walki, a nasi towarzysze z wnętrza wieży wkrótce do nas dołączyli. Razem zdołaliśmy pokonać bestie, które z jakiegoś powodu chciały dostać w swoje łapska Yvonell. Po krótkiej rozmowie z diablicą ponownie stanąłem przed Alistarem – tym razem uzbrojony w znacznie ciekawszy plan. Postanowiłem zagrać w otwarte karty, przyznając, że wiem, czym naprawdę jest Hadar. Pokazałem mu także znaleziony kawałek lustra, który ukazywał stary świat widziany z perspektywy klejnotu osadzonego w przeklętym amulecie Gothy. Okazało się, że z pomocą lustra możemy komunikować się z drugą stroną. Aktualnym posiadaczem amuletu był Tutroc – niezbyt bystry brat Jarika. Krasnolud próbował roztrzaskać amulet, co wydarzyło się dokładnie w momencie, gdy na niebie pojawiła się szczelina. Początkowo chciałem, by głupek rozwalił amulet – może tak udałoby się nam wydostać z tego świata. Ale w mojej głowie szybko wykiełkował lepszy plan. Zaproponowałem Alistarowi współpracę – mając kontrolę nad amuletem, mogliśmy zachwiać gospodarką tego świata i odciąć dopływ animy. W skrócie – mogliśmy zagłodzić Evansa. Dzięki temu to my rozdawalibyśmy karty i ukształtowalibyśmy Gothę wedle własnej woli. Stary czarodziej przystał na mój plan, a ja powierzyłem mu odłamek lustra. Teraz trzeba było tylko zapanować nad tą złowrogą szczeliną. Jak zwykle, pozbawieni wsparcia, ruszyliśmy od razu, kierując się w stronę jeziora animy, by sprawdzić, co tam się właściwie wyprawia...

Dzień Niepamięci
Dzień 53

Może nie tak to sobie wyobrażałem, ale ostatecznie poszło nam całkiem nieźle. Przyznaję, że kiedy nagle ocknąłem się na placu, otoczony znieruchomiałymi mieszkańcami, nie byłem szczególnie zachwycony sytuacją. Przed nami, na drewnianej platformie, stali członkowie Loży Lordów. Na czele, dumnie prezentując się przed tłumem, stał Evans, dzierżąc ogromny, dwuręczny młot. Gdy nasz jaśnie oświecony władca zakończył swój monolog, bez wahania zmiażdżył nim czaszkę jakiegoś nieszczęśnika skutego kajdanami. W momencie, gdy pierwsze krople krwi skazańca spadły na bruk, poczułem, że odzyskuję kontrolę nad swoim ciałem. W tej samej chwili rozległ się zgrzyt otwieranych wrót ogromnej klatki, a z jej wnętrza wypadł gigantyczny minotaur, rzucając się na zgromadzoną gawiedź. Wszyscy rzucili się do panicznej ucieczki. Wszyscy poza mną, oczywiście. Od razu wiedziałem, że to mój moment. Wypuściłem anielskie skrzydła i z okrzykiem na ustach ruszyłem, by stawić czoła bestii. Moi towarzysze też trochę pomogli. W końcu potwór padł martwy, a ci mieszkańcy, którzy nie zdążyli jeszcze zbiec zbyt daleko, mieli okazję być świadkami mojego wielkiego triumfu! Ale moje starcie z minotaurem to nie było jedyne, co działo się tego dnia na placu. Grupa obdartusów, korzystając z chaosu, próbowała uwolnić słynnego wisielca. Moi towarzysze postanowili zająć się nimi - jak można się było domyślić, banda żebraków nie miała szans z doświadczonymi awanturnikami, zwłaszcza gdy do akcji dołączyła straż miejska. Ostatecznie wisielec wrócił na swoje miejsce, a ja skorzystałem z okazji, by pokonwersować z nim telepatycznie. Opowiedział mi jakąś rzewną historię o tym, czym Gotha mogłaby się stać, o prawdziwej naturze Evansa i tak dalej - nic, co mógłbym wykorzystać od razu, ale kto wie, może w przyszłości okaże się to przydatne… Po wydarzeniach na placu udaliśmy się wraz z Thalendilem - który przybył nam z pomocą - do wieży Niebieskich Magów. Tam mogłem wreszcie odpocząć i porozkoszować się dobrą herbatą. Niektórzy z moich towarzyszy postanowili jednak spędzić ten dzień bardziej aktywnie. Z wysokiego okna wieży Veksaner wypatrzył, jak strażnicy prowadzą przez miasto dobrze nam znaną kelnerkę - Faris. Wraz z Jarikiem postanowili pójść ich śladem i, jeśli zajdzie taka potrzeba, uratować kobietę. Niestety, ich brawura nie popłaciła - ostatecznie wrócili pobici i ledwo żywi. Resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku w wieży. Jednak pod wieczór całe miasto przeszył dziwny wstrząs, który dosłownie zwalił Thalendila z nóg. Okazało się, że mag jest wyjątkowo wrażliwy na wszelkie anomalie pojawiające się w Gothcie. Postanowiliśmy działać. Wsiedliśmy do powozu, który Veksaner przywłaszczył sobie po naszej wcześniejszej przygodzie z fałszywą gwardią Evansa, i ruszyliśmy w kierunku, z którego dochodziły wstrząsy. Na miejsce wysłałem mojego chowańca, by zrobił rozeznanie. Już po kilkunastu minutach wszystko było jasne - mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym niż zwykła anomalia. Grupa gnomów, dowodzona przez mężczyznę w płytowej zbroi, odprawiała dziwny rytuał na otoczonym skomplikowaną aparaturą, bezwładnym ciele Sędziego. Na domiar złego, pod ścianą wąwozu stłoczona była grupa moich własnych wyznawców, z Jehssailem na czele. Banda głupców dała się złapać w pułapkę. Trzeba było ich ratować - nie było innego wyjścia. Sama walka nie trwała długo. Przywódca gnomów okazał się być jedynie nosicielem, kontrolowanym przez móżdżek łupieżców umysłów, który zaatakował nas, gdy zniszczyliśmy ciało gospodarza. Widząc naszą potęgę, wielu gnomów natychmiast się poddało. Nakazałem moim wyznawcom, by ich związali. Uwolniliśmy prawdziwego Sędziego - poprzedni był jedynie podstawioną marionetką. Pozwoliliśmy mu wrócić do swojego pana. Łysawy mężczyzna okazał się być wampirem, a ja zdecydowanie nie miałem ochoty testować jego siły. Pozwoliłem Veksanerowi zająć się gnomami - w końcu trzeba było uszanować dzisiejsze "święto". Tak zakończył się Dzień Niepamięci. Zamiast odpowiedzi uzyskałem tylko więcej pytań…

Zniknięcie Henrego Jonesa
Dzień 52

Dla mieszkańców Gothy zbliża się wielki festiwal – jeżeli w ogóle można to tak nazwać. Ten tak zwany Dzień Niepamięci to chyba jakiś koszmar, który może podobać się tylko takim dziwakom jak Anvara, Veksaner czy Train! Już jutro na ulice wyjdą tłumy krwiożerczych oprychów i będą się nawzajem mordować aż do zmierzchu. I będą mogli to robić całkowicie bezkarnie! Ta cała Loża nieźle to sobie ukartowała – maluczcy zamiast knuć przeciwko panom, będą się tłuc między sobą. Wilk syty, a owca w kawałkach… Każdy przygotowuje się inaczej na nadchodzący pogrom. Moi towarzysze mają oczywiście swoje pomysły, ale ja, jak zawsze, będę musiał ich na końcu ratować, więc sam nie próżnowałem. Nie jestem w końcu Jarikiem, który może po prostu wykopać sobie dołek i schować się w nim, zaspokajając głód kamieniami i ziemią – jak to zapewne czynią wszystkie krasnoludy z tego miasta. Na szczęście uknułem nieco subtelniejszy i zdecydowanie skuteczniejszy plan. Zamierzam bowiem stać się właścicielem całkiem okazałej nieruchomości. Wszystko zaczęło się kilka dni temu, gdy otrzymałem wiadomość od Yvonell. Piękna recepcjonistka zleciła mi zabójstwo, grożąc, że wyda moją tajemnicę o podrobionych dokumentach. Czy ta słodka idiotka naprawdę nie rozumie, że skoro sama je sfałszowała, to i ją czeka kara, jeśli ktoś się o tym dowie? Tak czy inaczej, postanowiłem jej pomóc – nie ze strachu, ale z głębokiej „przyjaźni”, którą planowałem z nią zbudować. W końcu ktoś na jej stanowisku może być bardzo przydatny… Tak więc od tygodnia nawijałem makaron na uszy niejakiego Henrego Jonesa – znanego niegdyś archeologa w Starym Świecie, obecnie dziwaka i odludka. Henry posiadał pokaźną bibliotekę i od lat prowadził badania nad historią i naturą Gothy. Był niezwykle zapracowanym człowiekiem, więc bez większych oporów przyjął mnie na swojego asystenta, gdy pewnego dnia zjawiłem się na jego progu. Odrobina manipulacji i kilka komplementów sprawiły, że po kilku dniach traktował mnie bardziej jak powiernika niż pracownika. W tym czasie uważnie go obserwowałem – jego rutyny, nawyki, obawy – szybko nauczyłem się czytać z niego jak z otwartej księgi. Gdy nadeszła wigilia Dnia Niepamięci, byłem gotowy do spełnienia prośby Yvonell. Zakupiłem nawet specjalną truciznę, która miała ułatwić mi zadanie. Postanowiłem również wykorzystać pomoc Jehssaila, który w ostatnich tygodniach stał się naprawdę użytecznym narzędziem. Z ważniejszych informacji – tuż przed Dniem Niepamięci do miasta przybył niejaki Sędzia, urzędnik z Greyhawk odpowiedzialny za zsyłanie ludzi do Gothy. Gdy dotarł, czekała na niego osobliwa eskorta, co wzbudziło zainteresowanie moich towarzyszy. Stwierdzili, że ciekawym pomysłem będzie… zamordowanie wysłanników Lorda Evansa! Na szczęście po mojej stronie stanął Thalendil – Niebieski Mag, odpowiedzialny za szkolenie Anvary, która zresztą dołączyła do nich dzięki moim zdolnościom negocjacyjnym. Gdy moi towarzysze rozprawili się z „gwardzistami”, którzy okazali się być tylko przebierańcami, a Thalendil odesłał z kwitkiem strażników chcących aresztować Anvarę i resztę, wprowadziliśmy Sędziego do wieży Niebieskich Magów. Tam udało nam się wypytać go o kilka spraw – do momentu, gdy pojawił się prawdziwy gwardzista z nakazem wydania Sędziego. Zgodziliśmy się pod warunkiem, że sami go odprowadzimy – przecież nie mogłem przepuścić okazji, by zyskać uznanie Loży! Lordowie przyjęli nas podczas obrad. Sam Evans zabrał nas do swojej komnaty, by podziękować za uratowanie Sędziego. Zauważyłem, że był niemal mojego wzrostu – wspaniale, nie będę musiał przerabiać tronu, gdy już zajmę jego miejsce! W komnacie Evansa dostrzegłem coś, co od razu przykuło moją uwagę – piękne lustro, ukazujące obraz Greyhawk w czasie rzeczywistym. Skurwiel miał coś takiego cały czas i zapewne mógł bez przeszkód kontaktować się ze światem zewnętrznym. Wszystko zaczynało nabierać sensu – wampir, ukrywający się w świecie wiecznie zasnutym chmurami, mógł bez końca zapewniać sobie dostawy świeżej krwi… Genialne i przerażające jednocześnie! Wieczorem udałem się z towarzyszami do domu Henrego. Większa grupa sprawiała, że będzie mniej czujny. Przedstawiłem mu resztę i pozwoliłem im zadawać pytania – szczególnie Jarik był zainteresowany genezą Dnia Niepamięci i pewnym wiekowym młotem, który niegdyś przybył tu wraz z założycielem jego zakonu. Gdy rozmowy zaczęły mnie już nudzić, usłyszałem ciche skrzypnięcie drzwi – wreszcie pojawił się Jehssail. Nakazałem mu czekać, a sam podałem Henremu kieliszek zatrutego wina. Głupiec niczego nie podejrzewał. Gdy trucizna zaczęła działać, Jehssail pomógł mi go obezwładnić. Na szczęście Henry wspominał wcześniej o tajemniczej operacji, którą na sobie wykonał – uczyniła go odpornym na magiczne sugestie. Trudno. Moje plany wymagały drobnej korekty. Chwilę później Henry siedział związany i zakneblowany w swojej piwnicy, palce miał zaciśnięte liną, by nie mógł rzucić żadnych zaklęć. Początkowo chciałem wykorzystać sugestię, by lordowie zabili go podczas otwarcia Dnia Niepamięci. Teraz jednak postanowiłem zadowolić się czymś bardziej bezpośrednim – uduszeniem. Wziąłem kawałek grubego sznura i zabrałem się do pracy. Niestety, praworządny Jarik próbował mnie powstrzymać – musiałem się naprawdę nagimnastykować, by wmówić mu, że Henry to niebezpieczny zbir. Gdy już niemal przekonałem krasnoluda, do rozmowy wtrąciła się Anvara i wykończyła Henrego celnym strzałem w gardło. Cieszę się, że stanęła po mojej stronie, ale przy okazji pobrudziła mój nowy dywan… Tak oto stałem się właścicielem domu Henrego. Sfałszowane dokumenty spadkowe przygotowałem wcześniej. Jehssail miał wyrzucić ciało w jakimś zaułku, by wyglądało na ofiarę Dnia Niepamięci, a potem zająć się wyprowadzeniem wyznawców Hadala z miasta. Ja wraz z towarzyszami zaszyłem się w piwnicy Henrego, którą przygotował jako schronienie na takie okazje – całkiem przydatna sprawa. Ułożyliśmy się do snu, czekając na świt. Nie przewidziałem tylko jednego – mocy, jaką dysponował Evans. Sugestia, o której wspominał Henry, okazała się poważniejsza, niż sądziłem. W jednej chwili spałem sobie smacznie na miękkim posłaniu, w drugiej stałem już na placu, nieruchomy jak posąg, niezdolny do żadnego ruchu. Tak rozpoczął się Dzień Niepamięci, a my – wbrew własnej woli – znaleźliśmy się w samym centrum nadchodzącej kaźni…

Mordercze Intencje
Dzień 39

Po kolejnym dniu wędrówki przez las wreszcie ujrzeliśmy mury Gothy. Nasza podróż trwała dłużej, niż zakładaliśmy - głównie dlatego, że na moją sugestię postanowiliśmy zabrać znad jeziora ciało agenta Niebieskich Magów. Zaszczytną rolę tragarza przydzieliłem Veksanderowi - na szczęście jego móżdżek, wielkości włoskiego orzecha, nie pozwalał mu na zbyt wielkie rozważania, nie mówiąc już o narzekaniu. Po dotarciu do wieży magów zataiłem posiadanie dziennika - wciąż czekałem na odpowiedni moment, by wykorzystać go jako kartę przetargową. Tak czy inaczej, udało mi się przekonać Gravisa - nasz kontakt w siedzibie magów - by wypłacił nam nagrodę za dostarczenie ciała i zbadanie okolic jeziora. Poprosiłem też o możliwość ponownej wizyty u ostatniego żywego członka ekspedycji. Oczywiście pod pretekstem niewinnej ciekawości, choć w rzeczywistości chciałem dokładniej wybadać jego umysł i ewentualnie go nagiąć, jeśli trzymał w głowie coś, czym jeszcze nie chciał się dzielić. Nie przewidziałem tylko jednego - żenującego poziomu zdolności medycznych Niebieskich Magów. W wyniku ich niedopatrzenia zaraziłem się dziwaczną chorobą, której symptomy pojawiły się szybko… Ta przypadłość przemieniła mnie z dystyngowanego i szarmanckiego lidera w chichoczącego wariata. Naprawdę nie chcę pamiętać, co działo się ze mną pod wpływem tej, jak się później okazało, gnomiej zarazy. Dlatego opiszę to jak najkrócej. Gdy wyszło na jaw, że jestem zarażony, udaliśmy się do Gravisa po lekarstwo - niestety, nie miał go na stanie i skierował nas do sklepu prowadzonego przez pewnego gnoma. I tam jednak nie znaleźliśmy żadnego remedium. Następnego dnia, przemierzając ulice Gothy z częścią moich towarzyszy, starając się ukryć objawy mojej wstydliwej dolegliwości, usłyszeliśmy hałas dobiegający z wieży Niebieskich Magów. Z okna wypadł szczuropodobny humanoid i pognał wąskimi uliczkami miasta. Chwilę później wybiegł Gravis, wrzeszcząc, że to morderca ostatniego członka ekspedycji. Po długim pościgu - i znikomym udziale strażników - udało nam się schwytać uciekiniera i doprowadzić go z powrotem do wieży. Tam, dzięki moim zdolnościom magicznym, wyciągnąłem z niego wszystko, co było warte zachodu. Swen - tak się przedstawił - okazał się członkiem niewielkiej gildii asasynów-likantropów, działającej na zlecenie Szkarłatnej Zemsty - anarchistycznej organizacji zrzeszającej część miejscowych gnomów. Poznaliśmy również lokalizację ich kryjówki, a moi kompani natychmiast postanowili ruszyć do akcji. Baza wroga znajdowała się - o ironio - w piwnicach apteki, którą wcześniej polecił nam Gravis. Moi towarzysze rzucili się do boju, ale ja w tym stanie ledwo trzymałem się na nogach. Nieustanne napady chichotu i dziwna lekkość w głowie sprawiły, że zacząłem poważnie martwić się o swoje zdrowie - i godność. Wycofałem się do karczmy, zamknąłem w swoim pokoju, skryłem pod grubą warstwą pierzyn, zamówiłem ciepły rosół i wysłałem Lokiego, mojego chowańca, na ów samobójczą misję. Wreszcie mógł się na coś przydać. Ostatecznie drużyna wdarła się do bazy Szkarłatnej Zemsty. I choć wróg zdołał im się wymknąć, zdobyli mnóstwo cennych dokumentów, które przynieśli mi do karczmy. Następnego dnia, czując się już znacznie lepiej, udałem się z nimi do wieży magów. Tam wynegocjowałem pokaźną nagrodę możliwość dołączenia do agentów Niebieskich Magów dla mojej całej drużyny. Osobiście uprzejmie odmówiłem. Mam przecież znacznie większe plany niż bycie czyimś chłopcem na posyłki…

Mordercze Intencje
Dzień 39

Po kolejnym dniu wędrówki przez las wreszcie ujrzeliśmy mury Gothy. Nasza podróż trwała dłużej, niż zakładaliśmy - głównie dlatego, że na moją sugestię postanowiliśmy zabrać znad jeziora ciało agenta Niebieskich Magów. Zaszczytną rolę tragarza przydzieliłem Veksanderowi - na szczęście jego móżdżek, wielkości włoskiego orzecha, nie pozwalał mu na zbyt wielkie rozważania, nie mówiąc już o narzekaniu. Po dotarciu do wieży magów zataiłem posiadanie dziennika - wciąż czekałem na odpowiedni moment, by wykorzystać go jako kartę przetargową. Tak czy inaczej, udało mi się przekonać Gravisa - nasz kontakt w siedzibie magów - by wypłacił nam nagrodę za dostarczenie ciała i zbadanie okolic jeziora. Poprosiłem też o możliwość ponownej wizyty u ostatniego żywego członka ekspedycji. Oczywiście pod pretekstem niewinnej ciekawości, choć w rzeczywistości chciałem dokładniej wybadać jego umysł i ewentualnie go nagiąć, jeśli trzymał w głowie coś, czym jeszcze nie chciał się dzielić. Nie przewidziałem tylko jednego - żenującego poziomu zdolności medycznych Niebieskich Magów. W wyniku ich niedopatrzenia zaraziłem się dziwaczną chorobą, której symptomy pojawiły się szybko… Ta przypadłość przemieniła mnie z dystyngowanego i szarmanckiego lidera w chichoczącego wariata. Naprawdę nie chcę pamiętać, co działo się ze mną pod wpływem tej, jak się później okazało, gnomiej zarazy. Dlatego opiszę to jak najkrócej. Gdy wyszło na jaw, że jestem zarażony, udaliśmy się do Gravisa po lekarstwo - niestety, nie miał go na stanie i skierował nas do sklepu prowadzonego przez pewnego gnoma. I tam jednak nie znaleźliśmy żadnego remedium. Następnego dnia, przemierzając ulice Gothy z częścią moich towarzyszy, starając się ukryć objawy mojej wstydliwej dolegliwości, usłyszeliśmy hałas dobiegający z wieży Niebieskich Magów. Z okna wypadł szczuropodobny humanoid i pognał wąskimi uliczkami miasta. Chwilę później wybiegł Gravis, wrzeszcząc, że to morderca ostatniego członka ekspedycji. Po długim pościgu - i znikomym udziale strażników - udało nam się schwytać uciekiniera i doprowadzić go z powrotem do wieży. Tam, dzięki moim zdolnościom magicznym, wyciągnąłem z niego wszystko, co było warte zachodu. Swen - tak się przedstawił - okazał się członkiem niewielkiej gildii asasynów-likantropów, działającej na zlecenie Szkarłatnej Zemsty - anarchistycznej organizacji zrzeszającej część miejscowych gnomów. Poznaliśmy również lokalizację ich kryjówki, a moi kompani natychmiast postanowili ruszyć do akcji. Baza wroga znajdowała się - o ironio - w piwnicach apteki, którą wcześniej polecił nam Gravis. Moi towarzysze rzucili się do boju, ale ja w tym stanie ledwo trzymałem się na nogach. Nieustanne napady chichotu i dziwna lekkość w głowie sprawiły, że zacząłem poważnie martwić się o swoje zdrowie - i godność. Wycofałem się do karczmy, zamknąłem w swoim pokoju, skryłem pod grubą warstwą pierzyn, zamówiłem ciepły rosół i wysłałem Lokiego, mojego chowańca, na ów samobójczą misję. Wreszcie mógł się na coś przydać. Ostatecznie drużyna wdarła się do bazy Szkarłatnej Zemsty. I choć wróg zdołał im się wymknąć, zdobyli mnóstwo cennych dokumentów, które przynieśli mi do karczmy. Następnego dnia, czując się już znacznie lepiej, udałem się z nimi do wieży magów. Tam wynegocjowałem pokaźną nagrodę możliwość dołączenia do agentów Niebieskich Magów dla mojej całej drużyny. Osobiście uprzejmie odmówiłem. Mam przecież znacznie większe plany niż bycie czyimś chłopcem na posyłki…

Polowanie na Szpikolisa
Dzień 37

Dziś udało mi się dokonać czegoś niezwykłego! Przywołałem prawdziwego chowańca - małego fae, chochlika, który dzięki swoim rozmiarom i wrodzonej zdolności stawania się niewidzialnym pomoże mi szpiegować rywali, siać plotki i położyć fundamenty pod moje wspaniałe życie. Nazwałem go Loki. Ten dzień zapowiadał się naprawdę dobrze… Podczas naszego tradycyjnego już spotkania w karczmie, moi nowi towarzysze, z Anvarą na czele, postanowili wreszcie się do czegoś przydać i znaleźć zlecenie, które zapewniłoby nam w końcu jakiś zarobek - miałem już dość żebrania u mojej wielkiej łowczyni za każdym razem, gdy chciałem napić się dobrego wina albo wziąć porządną kąpiel. Ostatecznie dwa ogłoszenia przykuły naszą uwagę - oba całkiem intratne, choć jedno z nich interesowało mnie z osobistych powodów. Pierwsze, opiewające na niezłą sumę, dotyczyło polowania w pobliskim lesie na Szpikolisa - zbuntowanego giganta, który napadał na miejscowych zbieraczy i myśliwych, pozbawiając ich nie tylko dobytku, ale i życia. Zleceniodawcą był sam Bajok - samozwańczy król gigantów i członek Loży Lordów, organizacji sprawującej władzę w Gocie. Drugie zlecenie polegało na udaniu się nad jezioro, które niedawno pojawiło się w lesie, i odzyskaniu notatek zaginionej ekspedycji Niebieskich Magów – kolejnej wpływowej frakcji działającej w obrębie murów miasta. To właśnie to zadanie wzbudziło moją czujność – kierunek wskazany w ogłoszeniu prowadził do jeziora, przez które wraz z Anvarą trafiliśmy do tego przeklętego świata. Jeśli ktoś tam węszył, wolałem trzymać rękę na pulsie, by pewnego dnia nie obudzić się z nożem w brzuchu albo, co gorsza, na stole operacyjnym jakiegoś szalonego czarodzieja. Od samych Niebieskich Magów dowiedzieliśmy się, że z zaatakowanej ekspedycji powrócił tylko jeden nieszczęśnik. Był wciąż nieprzytomny i majaczył, ale z jego bełkotu nie dało się wydobyć niczego konkretnego. Jego ciało pokrywały rany, wyglądające, jakby ktoś pociął go z nienaturalną wręcz precyzją. Nawet moja nowo zdobyta moc telepatii nie pozwoliła wydobyć z niego niczego użytecznego - choć udało mi się zasiać ziarno niepokoju wśród podejrzliwych magów. Następnego ranka zgromadziliśmy zapasy i wyruszyliśmy na wschód, w kierunku znanego mi już lasu. Ostatnia znana lokalizacja Szpikolisa znajdowała się akurat po drodze do jeziora - co uznałem za wyjątkowo pomyślny zbieg okoliczności. Czułem, że szczęście naprawdę się do mnie uśmiecha! Na morderczego olbrzyma trafiliśmy po południu. Jego pułapki zamaskowane liśćmi nie zdały egzaminu - Anvara wykryła je bez trudu. Nawet ona bywa czasem użyteczna! No, chyba że w grę wchodzi dyplomacja - wtedy lepiej trzymać ją na dystans. Sama bestia nie stanowiła większego wyzwania dla mojej nowej potęgi. Nie minęła nawet minuta, a Szpikolis leżał martwy w rosnącej kałuży własnej krwi. Zabraliśmy łeb paskudnego giganta i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. W końcu moim oczom ukazało się znajome jezioro, choć tym razem wydawało się znacznie większe. Przeszukaliśmy okolicę i, poza odrobiną złota oraz ciałem jednego z agentów Niebieskich Magów, udało nam się wyłowić notatki z dna tajemniczego jeziora. Od razu zabrałem się za ich rozszyfrowywanie - wiedza w nich zawarta może być bezcenna, jeśli kiedykolwiek zechcę znaleźć wyjście z tego przeklętego miejsca. Cholera, to był naprawdę dobry dzień…

Nieoczekiwani Sprzymierzeńcy
Dzień 30

Mój niedawny występ w jaskini bez wątpienia przyciągnął uwagę, choć może nie do końca taką, na jakiej mi zależało. Z drugiej strony Anvara wydawała się zadowolona z towarzystwa, w jakim się znaleźliśmy. Z jakiegoś powodu przylgnęła do nas niewielka grupka awanturników, zapewne przyciągnięta moją niezwykłą charyzmą. Kowal Jarik, druidka Train i wielkolud Veksaner dołączyli do nas w karczmie Fidlestyksa. Zadawali mnóstwo pytań, ale na szczęście udało mi się powstrzymać Anvarę przed nadmierną wylewnością. Nasi kompani wyjawili nam nawet strzępki własnych historii, ale nie zadałem sobie trudu, by je zapamiętać – w końcu nie byli nikim ważnym, w przeciwieństwie do mnie. Udało mi się wydobyć od nich wystarczająco dużo informacji, by bez wzbudzania podejrzeń dowiedzieć się więcej o tym przeklętym mieście. Jak się okazało, dotąd do Gothy przybywało się tylko w jeden sposób – nagle pojawiając się w tutejszym "biurze przyjęć". Tam otrzymywało się dokumenty i przydział pracy. Wtedy uświadomiłem sobie, że nie mamy żadnych dokumentów! Jeśli wpadniemy w ręce miejskich władz, możemy mieć poważne kłopoty. Dałem więc Anvarze do zrozumienia, że najwyższy czas się ulotnić, i chwilę później ruszyliśmy w stronę biura. Swoją drogą, mimo swej uciążliwości, elfia łowczyni okazała się całkiem przydatna w uciszaniu miejscowych oprychów. Z nią u boku nie musiałem się specjalnie obawiać zaczepiających nas typów – w końcu wciąż byłem dla niej całkiem cenny. Na miejscu, dzięki odrobinie mojego nieziemskiego uroku, udało nam się ominąć gwardzistów pilnujących wejścia. Po chwili staliśmy już przed biurkiem urzędniczki zarządzającej całym tym ambarasem. Yvonell – bo tak się nazywała – była całkiem urodziwym diabelstwem o długich włosach i pięknych oczach. Było w nich jednak coś niepokojącego - łajdak od razu rozpozna drugiego łajdaka. Ponownie, dzięki szczypcie perswazji, udało mi się załatwić nam odpowiednie dokumenty, choć diablica zapowiedziała, że w przyszłości będę musiał się za nie odwdzięczyć. Przy okazji - machina stojąca na środku jej biura robiła wrażenie. Byliśmy nawet świadkami jej użycia - gdy wyssała tą całą “animę” z jakieś nowo przybyłego farfocla. Zaczynam się zastanawiać, czy tej mocy nie dałoby się jakoś lepiej wykorzystać… Wieczorem znów zasiedliśmy w karczmie w towarzystwie naszych szemranych kompanów. Zaczynałem czuć się jak podrzędny pijaczyna, ciągle spędzający czas w taniej spelunie, otoczony łachmaniarzami i podejrzanymi typami. Na domiar złego, nasi nowi kompani okazali się bandą podobnych Anvarze psychopatów. Bez mrugnięcia okiem zaszlachtowali dwóch kloszardów, którzy próbowali wyłudzić od nas pieniądze przed karczmą. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że w ferworze walki udało mi się zademonstrować potęgę Hadala, ich przywódcy. Czuję, że naiwny Jehssail może się w przyszłości okazać całkiem użytecznym narzędziem…

Iskierka w Ciemności
Dzień 13

Anvara - moja oprawczyni - wydawała się równie zdezorientowana co ja, jednak szybko zakuła mnie w kajdany i ruszyliśmy w nieznanym kierunku, szukając drogi wyjścia z tego przeklętego lasu. W końcu, po przeszło dwóch dniach wędrówki dotarliśmy na skraj rozległej równiny, pokrytej kępami pożółkłej trawy. W oddali majaczyło ogromne miasto, do którego nie prowadziła żadna widoczna droga. Po ponad godzinnym marszu dotarliśmy wreszcie do jego bram i zagłębiliśmy się w plątaninę wąskich uliczek. Wykupiliśmy pokój w pierwszej lepszej gospodzie, gdzie wreszcie ofiarowano mi przywilej zdjęcia kajdanów. Po tym, jak upewniliśmy się, że miejscowy barman akceptuje nasze pieniądze, zaczęliśmy dyskretnie rozpytywać o miasto i krainę, w której się znajdowaliśmy. Niestety, prawda okazała się o wiele gorsza od najczarniejszych scenariuszy, jakie wymyślałem w drodze przez las. Gotha - bo tak zwał się ten gród - okazał się być prawdziwą klatką bez wyjścia - odrębnym planem do którego wysyła się ludzi, którzy mają zniknąć. Teraz i my dołączyliśmy do grona skazańców, zmuszonych do wiecznej egzystencji w tym ponurym miejscu. Chyba już naprawdę nie mogło być gorzej… Muszę przyznać, że na chwilę postradałem nadzieję. I choć łowczyni chwilowo przestała mnie pilnować, nie czułem się wcale lepiej. Spędziłem kilkanaście dni pogrążony w letargu, zamknięty w naszym pokoju w gospodzie. Wreszcie, pewnego dnia, wymknąłem się o świcie, zastanawiając się, czy nie lepiej byłoby po prostu podciąć sobie żyły i zakończyć ten koszmar. Nie wiem, jak długo błąkałem się po wąskich uliczkach i zapuszczonych zaułkach tego zapomnianego przez bogów miejsca. Powoli zaczynałem myśleć, że może tak naprawdę utonąłem w tamtym jeziorze i trafiłem do piekła… Wtedy usłyszałem szept! Cichy głos, który na nowo rozpalił we mnie drobną iskierkę nadziei! Nadziei, że uda mi się wyrwać z tego przeklętego miasta! Na początku nie byłem w stanie zrozumieć, co mówi… Ale jednego byłem pewien - czymkolwiek była ta istota - była głodna. Niesamowicie głodna! I chciała zaoferować mi potęgę w zamian za pomoc w zaspokojeniu tego głodu! W końcu usłyszałem jej imię, dźwięczące niczym echo w najgłębszych otchłaniach mojego umysłu… Hadar. Hadar! Hadar!!! Namyślałem się długo, zanim zgodziłem się na jej warunki. Wtedy przepełniła mnie tajemna moc, a wraz z nią pojawił się dar magii! Od tego momentu wiedziałem już co robić - potrzebowałem środków i sojuszników, którymi mógłbym nasycić zarówno głód Hadara, jak i własne pragnienie wolności oraz wygodnego życia. Tak oto miał narodzić się kult Hadala - bóstwa wolności i światła - mający przyciągać naiwnych i zdesperowanych głupców, dzięki którym wreszcie wydostanę się z tego piekła! A gdy wrócę do domu, będę nie tylko silniejszy i bogatszy niż kiedykolwiek, ale będę miał u boku potężnego patrona, przed którym cały świat padnie na kolana!

Złe Gorszego Początki
Dzień 0

Nazywam się Vanir i choć dziś, dzięki boskiej urodzie i nienagannym manierom, mogę uchodzić za potomka magnatów lub możnowładców, to nigdy nie poznałem swojego prawdziwego pochodzenia. Moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają czasów spędzonych za kamiennymi murami nadmorskiego klasztoru, w którym wychowywałem się od najwcześniejszego dzieciństwa. Moi rodzice, kimkolwiek byli, porzucili mnie na progu świątyni, a poczciwi mnisi uznali to za dobry omen i przyjęli mnie pod swój dach. W końcu w moich żyłach płynie niebiańska krew - a to rzadkość w krainie, w której przyszło mi dorastać. Tak więc już od najmłodszych lat starano się wpoić mi ideały skromności, powściągliwości i oddania bogom. Długie godziny spędzane na modlitwie, ślęczeniu nad zakurzonymi księgami czy wyśpiewywaniu pochwalnych psalmów nie były jednak tym, o czym naprawdę marzyłem. Pragnąłem wolności — chciałem się bawić, cieszyć życiem i być naprawdę wolny. Nie wyobrażałem sobie, by tak jak moi wychowawcy spędzić resztę życia zamknięty wśród kamiennych murów, surowych komnat i rozpadających się tomiszczy. Dlatego musiałem przejąć kontrolę nad własną edukacją i dzięki odrobinie kreatywności oraz podstępu opanowałem fach, który znacznie lepiej odpowiadał stylowi życia, jaki dla siebie zaplanowałem. Tak oto, po wielu latach ćwiczeń na niczego niepodejrzewających mnichach i przypadkowych podróżnych odwiedzających klasztor, kradzież kieszonkowa, oszustwo i fałszerstwo stały się dziedzinami, w których nabrałem całkiem przyzwoitej wprawy. Dodatkowo, lekcje dyplomacji - jedyne, podczas których nie zasypiałem - wrodzona umiejętność czytania ludzi oraz częste publiczne wystąpienia w trakcie wizyt ważniejszych oficjeli dopełniły mojego wykształcenia, dając mi dostęp do naprawdę szerokiego wachlarza możliwości. Gdy nauczyłem się wszystkiego, na czym mi zależało, w noc moich szesnastych urodzin ukradkiem opuściłem klasztor, zabierając przy okazji garść kosztowności, która mnichom nie zrobiła różnicy, a mnie była niezbędna, by rozpocząć nowe życie. Od tamtej pory błąkałem się po świecie, poszukując coraz to nowych sposobów na doświadczanie wygody, luksusu i pomnażanie majątku. Żyłem wśród bardów i cyrkowców, bawiłem się na dworach magnatów i książąt, uwodziłem kobiety zarówno ze szlachty, jak i z gminu, a od czasu do czasu również co bogatszych i bardziej urodziwych mężczyzn. Nie zawsze wszystko szło gładko, ale po ponad dekadzie wałęsania się po świecie, trafiłem wreszcie na elfi dwór, gdzie poznałem księżniczkę tak piękną i bogatą, jak naiwną. Postanowiłem więc w końcu się ustatkować i zaznać prawdziwie luksusowego życia, pozbawionego trosk i znojów zwyczajnej egzystencji. Mój doskonały plan przebiegał bez większych przeszkód. Po tygodniach zalotów, kosztownych prezentów, perfumowanych liścików i niewinnych pocałunków, nadeszła wreszcie noc naszej ostatecznej schadzki. Ale gdy wreszcie wyciągnąłem z kieszeni wspaniały pierścionek zaręczynowy, okazało się, że jednak nie wziąłem pod uwagę wszystkich okoliczności… Elfi król - niech będzie przeklęty! - był przeciwny naszemu małżeństwu, a księżniczka, zamiast z nim porozmawiać, przekonać go, postanowiła, że po prostu uciekniemy razem z kraju, a potem będziemy żyć długo i szczęśliwie jako prości, kochający się ludzie. Tragedia! Kto w ogóle wymyśla takie rzeczy? Naczytała się romansideł, czy co!? W jednej chwili wylegiwałem się na aksamitnym kocu pod rozgwieżdżonym niebem, z rozpaloną kochanką w ramionach. W następnej - galopowałem na złamanie karku, z moją niedoszłą żoną u boku, uciekając przed królewską łowczynią. Kilka dni w siodle - we dwoje na jednym koniu, bez kąpieli, wina ani porządnego jedzenia... Myślałem, że umrę! Elfia wiedźma dopadła nas opodal ściany gęstego lasu. Pognałem dalej, zrzucając kochankę z siodła i puszczając jej oczko na pożegnanie - bez niej koń mógł biec znacznie szybciej. Zwierzę nie było jednak w stanie długo przedzierać się przez gęstwinę krzewów i splątanych korzeni. Zsiadłem więc i zacząłem uciekać o własnych nogach. Łowczyni dogoniła mnie na brzegu niewielkiego leśnego jeziora. Skoczyłem w toń, licząc że stanie się cud - ale ta cholera ruszyła za mną! Gdy już czułem jej zimne dłonie zaciskające się na mojej szyi, nagle targnęło nami ostre szarpnięcie, a świat zawirował mi przed oczami. Kiedy się ocknąłem, nie byliśmy już w znanym lesie. Zamiast tego znajdowaliśmy się na brzegu podobnego jeziora, w ponurym, zatęchłym mateczniku, pełnym poczerniałych drzew o poskręcanych gałęziach i brunatnym listowiu. Niebo spowijała gęsta osnowa chmur, niemal całkowicie przysłaniając zachodzące słońce. Z każdą chwilą stawało się coraz bardziej jasne, że nie byliśmy już w lasach otaczających Grayhawk…

Comments

Please Login in order to comment!